12 sierpnia 2016

Krakowiaczek jeden miał problemów siedem

Są pewne rzeczy, które lepiej ostrożnie wypowiadać w towarzystwie. Na przykład, że słucha się Popka dla beki. Że rudzi mają duszę. Że Balcerowicz nie musiał odejść. Albo, co najgorsze - że przestaje się lubić Kraków.



Kraków to piękne miasto. Tam, wedle legendy, brat zabił brata, żeby mieć od niego większą wieżę kościoła Mariackiego. Tam możemy spotkać rycerzy, których przewrotny los mógł zmienić w cokolwiek, ale zmienił w gołębie, pragnące podzielić się z każdą elewacją i przechodniami... częścią siebie. Tylko tam wychodzisz na "pole" nawet jak idziesz napić się piwa do pubu.

Dzisiaj chciałabym opowiedzieć o moim love & hate relationship, który targa mną bardziej niż zachodni wiatr, który spienione goni fale. To była długa wędrówka - od onanizowania się do Bulwarów Wiślanych, do odruchu wymiotnego, gdy ktoś powiedział mi ostatnio, że "prawdziwa ze mnie Krakowianka". Mogłabym powiedzieć, że "to stało się tak nagle", że to przez ŚDM, że to przez uśmiechniętych czarnoskórych przyjaznych ludzi - ale nie będzie to prawdą. Proces zmiany poglądów na temat mojego rodzinnego miasta był wieloletni i wieloetapowy.

Przenieśmy się do roku 2009. Pierwszy rok moich pierwszych studiów, piwo za 4zł w "Pijalni Wódki i czegoś tam", wolna miłość, szybkie imprezy - innymi słowy renesans życia. I choć w liceum też się nie próżnowało, to jednak życie akademickie otwierało kolejne, kuszące drzwi. Kluby odwiedzało się częściej, można było się bezkarnie wypindrzyć na uczelnię bez ryzyka zwrócenia uwagi na pomalowane paznokcie przez nawiedzoną nauczycielkę, można było rozdawać ulotki za 3 złote za godzinę na rękę, pić Sex on the beach i robić całą masę rzeczy ze sfery marzeń młodych, z dużych ośrodków miejskich i prawie wykształconych.

Wtedy poznałam takiego jednego gościa i zarazem pierwszą osobę, która powiedziała "nienawidzę Krakowa". Było mi w to uwierzyć trudniej niż w Całun Turyński. Skąd on się urwał, z Warszawy?! - pytałam sama siebie. Pamiętam, że nie był w stanie tak dokładnie sprecyzować co mu się w tym mieście nie podoba, ale za to doskonale był w stanie określić co mu się podoba w innych miastach. Nierozumiany przez Krakusów i post-studencką społeczność napływową, po studiach wyjechał na drugi koniec Polski i słuch o nim zaginął. Prawdopodobnie hoduje Alpaki.

Za dzieciaka nie podróżowałam zbyt wiele, więc oprócz Zakopanego, Warszawy, Mielna i okolicznych krakowskich dziur nie znałam praktycznie nic. Ale jakiś czas później miałam możliwość zwiedzenia sporej części Polski, a przynajmniej tych większych miast. Z innym gościem. Byliśmy jak Bonnie i Clyde szos - przemierzaliśmy drogi starym samochodem i kradliśmy wspomnienia w każdym mieście wojewódzkim. Do Krakowa i Warszawy dołączył Wrocław, Łódź, Poznań, Zielona Góra, Gdańsk, Katowice, Toruń i wiele innych... I wtedy przypomniał mi się facet, który nienawidził Krakowa. Jeszcze nie do końca wiedziałam czy umiem zdefiniować problem i czy go w istocie mam, ale przez efekt porównania, w mojej głowie coś zaczynało świtać.



Później życie znowu zwolniło, aby oddać się szydełkowaniu, gotowaniu pierogów i zapominaniu o swoich pragnieniach. Kraków wydawał się oczywisty i prosty jak niedzielny poranek. Jeśli chodzi o podróże, to owszem, zdarzały się często. Zatłoczonym autobusem o numerze 129 do Mordoru, Wprawdzie nie na Domaniewskiej, ale każdy jakiś swój Mordor ma.

Kraków się zmieniał. Ja też się zmieniałam. Tylko, że mi urosły cycki i nauczyłam się na przykład robić sobie perfekcyjne smoky eyes, a on, Stary Druch, zaczadził się smogiem i dulszczyzną. Próbowałam go reanimować usta-usta. Nic. Próbowałam chodzić do miejsc, które kiedyś miały kolory, zapachy i smaki. Nic. W końcu wyjechałam, także żeby "dać nam czas", ale nie mając wystarczającej ilości skarpetek - trzeba było po jakimś czasie zawrócić na chwilę i zrobić doładowanie. Kraków zastałam siny, martwy i smutny jak piosenki Toni Braxton w latach 90'.


Legenda o smogu wawelskim

Któż o niej nie słyszał. Szewczyk Dratewka próbuje uratować Wandę co Niemca nie chciała, ale niestety z powodu stężenia dużej ilości związków siarki w powietrzu - umiera od smogu. Wszyscy Krakowianie zakiszeni w metalach ciężkich i osoby postronne z Krakowien nie związane - posłuchajcie mnie, bowiem sprzedaje prawdę objawioną. W zasadzie będąc w Krakowie latem wydaje się, że to od upału jest tak duszno i nie do zniesienia. Ale, ale. Wystarczy ruszyć się poza Kraków by poczuć ogromną różnicę. Smog w Krakowie to nie jest tylko jakaś tam mgiełka kurzu. To gówno zatyka zatoki, wysusza śluzówkę nosa, to gówno czuć na języku, wpija się w oczy, powoduje duszności, osiada na włosach, cerze i robi ten potworny efekt piekarnika - pomijając rakotwórcze działanie długofalowe. W innych rejonach kraju nawet przy 30. stopniowym upale jest o niebo lepiej, czuć ruch powietrza, zapachy, a nawet jesteśmy w stanie się opalić (krakowskie słońce przez tą kopułę prawie wcale nie opala).

Absolutnie nie wyolbrzymiam problemu. W Krakowie nie jestem w stanie bez zadyszki przejść kilometra szybkim tempem czy nawet dobiec do przystanku! Można by to zrzucić na karb mojej małej aktywności fizycznej, ale tym razem będę usprawiedliwiona. Bowiem będąc poza Krakowem robiłam co drugi/trzeci dzień po 20 kilometrów albo i więcej dziennie. Schudłam w półtora tygodnia 6 kilo tylko CHODZĄC i oddychając. Nie żartuje, jakbym to był porządny blog lifestyle'owy wstawiłabym tu fotkę przed/po.

Inne oblicze ma również pielęgnacja twarzy. Gdy wieczorem przecierałam wacik zmywając makijaż, był on przede wszystkim czarno-szary. Poza Krakowem widzę po wacikach natomiast, że zmywam beżowy podkład, a nie opad radioaktywny z Nagasaki. Co więcej w Krakowie moja cera wygląda jak skórka ziemniaka, poza Krakowem przypomina cerę porcelanowej lalki - gdy to zobaczyłam, sama siebie poprosiłam o swój numer! A jesienią, zimą, wieczorami? Widać tego cichego zabójce gołym okiem - szczególnie patrząc pod kątem na włączone latarnie. I choć upałów wtedy nie ma, nie myślcie, że jest łatwiej. Kiedyś tak nie było.




Natura to bzdura

Znacie to uczucie, gdy stoicie przy kolorowych zbiornikach na śmieci i zastanawiacie się gdzie szkło, a gdzie papier należy jeno umieścić? Albo macie w domu podział na odpadki suche i organiczne? Porzućcie wszelką nadzieje i te kolorowe nawyki - ten system nie działa. Zostało to przetestowane przeze mnie i wielu moich znajomych. 
Jeśli prowadzicie mało absorbujący styl życia lub po prostu będziecie mieli szczęście, możecie przyuważyć proces opróżniania wcześniej wspomnianych kontenerów. Heniek przyjeżdża, rozgląda się czy nikt nie patrzy, po czym - jebudu - wszystko wrzuca do jednego miejsca. Heniek odjeżdża, Ty zostajesz ze szczęką przy kolanach i z porozbijanymi marzeniami o eko-świecie u swoich stóp. 
Myślę sobie - może miał zły dzień, może to tylko tak jeden raz. Ale drążę temat dalej, robię na potrzeby tego tekstu risercz wśród znajomych i rodziny. Wszyscy jednoznacznie stwierdzili, że przynajmniej raz widzieli podobne zdarzenie. Nie wiem czy to tylko krakowski zwyczaj (kumpela z podkrakowskiej gminy mówi, że u niej zawsze ładnie segregują), ale teraz już wiem, dlaczego wyginęły miejscowe wróbelki. One się po prostu załamały jak to wszystko zobaczyły.

W Krakowie podobno jest czterdzieści parków. Umiem z pamięci wymienić 10 (kilka w centrum, kilka na uboczu i 2 w Nowej Hucie), z czego przynajmniej 7 nie nadaje się do spokojnego poczytania książki z powodu hałasu, przeludnienia, bliskości ulicy czy wszystkich rzeczy na raz. 

Wspomnijmy jeszcze raz o naszych braciach mniejszych - gołębiach. Gołębie jakie są każdy widzi, wiemy jaka jest ich natura i że codziennie spotykają się w podziemnym tajemnym Klubie Gołębi o charakterze militarnym, by opracować strategię bombardowania odchodami na najbliższy dzień. Na pewno jeden z nich niegdyś dostał od swoich przełożonych order "Sokolego Oka" po tym, gdy trafił prosto we wnętrze mojego rękawa gdy podniosłam rękę do góry. Wiecie, nad morzem też są gołębie, tylko, że wyglądają zupełnie inaczej niż te Krakowie - są duże, tłuściutkie, zadbane i robią siku do kuwety. Te krakowskie są tak straszliwie wymęczone, jakby właśnie wyszły z kopalni Wujek po czterech dnia pracy bez przerwy. Często brakuje im kończyn, a ich oczy są przekrwione. Legendarni rycerze - trzymajcie się, bez Was to miasto nie będzie miało sensu.

Mówiąc o zdrowiu - kolejki do alergologa, kolejki do laryngologa, dzieci astmatycy, dzieci alergicy, ciągle jeżdżące karetki, omdlenia, zatkane nosy, sterydy, niesteroidowe leki przeciwzapalne. Nie znam wśród moich bliskich znajomych i rodziny Krakusów kogoś, komu nic nie dolega. 


Życie, życie jest nowelą

Gdyby Maria Konopnicka napisała jeszcze raz "Naszą szkapę", mogłaby zamiast na warszawskim Powiśla umieścić akcję swojego dzieła na krakowskim Kurdwanowie, Nowej Hucie czy Olszy II.
W Krakowie istnieje bardzo duża polaryzacja społeczeństwa - ludzie bardzo ubodzy żyją obok ludzi majętnych. Dawne rodziny robotników, ich dzieci i wnuki, zamieszkują jedne osiedla z ludźmi, których kariera potoczyła się trochę inaczej. Rodzi to masę problemów natury życia codziennego i implikuje specyficzną mentalność, ale to tym napiszę później.
W Krakowie jest bardzo drogo - codzienne życie jednej osoby, jedzenie, Karta Miejska, telefon, wynajem niewielkiego mieszkania, to często koszt przekraczający 2500 zł. Nawet żyjąc bardzo skromnie od czasu do czasu trzeba jednak kupić także inne rzeczy: ubrania, lekarstwa, buty, cokolwiek. Przykładowo za 10 zł jesteśmy w stanie kupić słabej jakości chleb, 300g sera żółtego i jak dobrze pójdzie tanią margarynę. Za 10 zł w miejscowości oddalonej od Krakowa o ok. 120km o statusie miejskim za 10 zł kupimy dobrej jakości chleb, pół kilo sera żółtego, kilogram pomidorów i pół kilo śliwek. I można by było teraz powiedzieć "handluj z tym".
Jestem zwolennikiem postawy, która mówi, że każdy z nas jest panem swojego losu, więc zawsze można osiągnąć w życiu dużo, jeśli się tylko chce. Powyżej chodziło mi tylko o zobrazowanie problemu, bo istotnie jest to problem. Nie martwcie się jednak - zawsze można się pocieszyć, że w Warszawie jest drożej.



Gdy życie w Krakowie jest kolorowe jak bajka, także takie chcą być miejscowe budynki, które nas otaczają. Architektonicznie brakuje w tym mieście spójności - zarówno jeśli chodzi o styl budowy jak i kolory. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że wszystko jest w tej materii przypadkowe. A najlepszym tego przykładem jest Wawel - jest jak sukienka uszyta z kilku materiałów. Do tego dochodzi cała masa absurdów: stare hotele, których nie można zburzyć, bo są "unikatowymi przykładami zastosowania rozwiązań kasetonowych" czy jakoś tak. Budowle, których nie można zbudować, bo "zaburzały by piękny widok na miasto". Teoretycznie takie kwestie reguluje między innymi uchwała o Parku Kulturowym (z sukcesem wprowadzona także w Zakopanym). Mówi ona o tym, że miasto ma być spójne, bez reklam na starówce, z zachowaniem jego tradycyjnego klimatu. Zastanawia mnie tylko dlaczego zapisy wyżej wspomnianej ustawy realizuje się wybiórczo... Może odpowie nam pomnik smoka wawelskiego ziejący po wysłaniu smsa.


Amok i tłok

Wbrew pozorom to nie nazwa niszowej formacji progresywnego disco-polo, a opis sytuacji związanej z ludnością Krakowa. Poprzez swoje geograficzne położenie w tak zwanej niecce, miasto ma niewielkie możliwości rozbudowy, co finalnie sprawia, że wszyscy żyją w kupie i walą do centrum. W centrum się uczą, pracują, robią zakupy i chodzą na dziwki. Wszystko w centrum. To już jakiś przymus, modna mantra. Co z tego, że na obrzeżach miasta też można znaleźć pracę i kupić coś taniej, skoro wszyscy superludzie pracują w superkorpo? Centrum miasta, to miejsce wokół którego zrzeszają się szczególnie kilka grup. Prawnicy - bo fabryka prawników (wypluwająca 1000 absolwentów rocznie) w postaci almy mater WPiA UJ mieście się własnie tam. Bo sądy, radcowie, notariusze, adwokaci, prokuratorzy i ich ludzie rozdający ulotki właśnie tam mają swoją siedzibę. Kolejna grupa - studenci wszelkiej maści. Nie mieć przynajmniej jednego budynku wydziału w ścisłym centrum lub przynajmniej w okolicznych uliczkach, to jak nie istnieć. Następnie - gastronomia. Główne skupisko knajp czyli Rynek i Kazimierz to setki miejsc dla ludzi, którzy z chęcią Cię nakarmią. I w końcu - pracownicy Galerii Handlowych, w których często na piętrach znajdują się także inne firmy nie połączone w jednostką macierzystą. Nic tylko ora & labora!


Ignorancja po krakowsku

Kraków to nie miasto, Kraków to styl życia. Zlepek lokacji rodem z gier komputerowych, gdzie na tych samych terenach ciągle bywają ci sami ludzie. Pewni jak sprzedawca w Resident Evil 4. Jak G-Man na końcu Half Life'a.



Miasta w mieście. Mój ulubiony przykład - pętla Azory. Codziennie te same żule, te same Panie w sklepach, te same bezrobotne matki z siedemnastką swoich dzieci. To miasto idealne dla osób statycznych (nie myląc ze stabilizacją). Takich, którzy kursują codziennie pomiędzy dwoma, trzema punktami. Praca-dom, akademik-uczelnia. W weekend dom-sklep. Kto by się odważył na szaleństwo dom-kino-sklep?! I ok, powiecie, że to przecież sytuacja życiowa, ciągły stres i pogoń za przyzwoitym życiem tak robią. Że to nie jest w żaden sposób szkodliwe. 
Ale takie właśnie postępowanie sprawia, że pojawia się kuriozum jakie następuje: kolega opowiedział ostatnio, że dziewczyna mieszkająca 3 lata w Krakowie nie wiedziała gdzie jest Teatr Bagatela. Moja znajoma nie wiedziała gdzie jest Floriańska. Gość z jednej grupy (z Krakowa) nie wiedział, że pod Galerią Krakowską jest tramwaj podziemny. 
Niby nic szkodliwego - powiecie jeszcze raz. Ale ja w tym upatruje bardzo specyficzną formę ubóstwa intelektualnego. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że ignorancja w tej materii przekłada się także na inne dziedziny życia. No bo jeśli mam wszystko pod ręką, to dlaczego mam tracić siły na lepszego partnera, lepszą pracę, lepsze warzywa, lepsze życie? Takie postępowanie przekłada się na relacje z innymi ludźmi. Jak ocenić kogoś, kto nie zadaje sobie trudu aby wybierać rzeczy, które są naprawdę dobre dla niego? Leń? To coś więcej. To są świadome wybory, a właściwie - świadomy wybór braku wyboru.
Napływowa ludność nabiera tych cech, więc pewnie im się to podoba. Bo trzeba się chyba zaprzeć nogami i rękami, aby w Krakowie nie podejmować absolutnie żadnej aktywności poza tymi podstawowymi. Tutaj dzieje się tyle, że prędzej człowiek będzie miał problem z wyborem jednego miejsca i jednego czasu, a przecież dzisiaj dzieje się pięć interesujących wydarzeń!
I może przesadzam, ale ja należę do tych osób, które jak gdzieś przyjeżdżają, to zwiedzają miejsce w miarę możliwości od a do z. Jest we mnie ogromna ciekawość świata, także tego najbliższego. Dużo mówi się ostatnio o patriotyzmie, więc... Czy takie postępowanie to nie jest jakiś objaw patriotyzmu? Pokazanie szacunku do miejsca i jego kultury?
Ktoś kiedyś powiedział, że "w mieście nie zdążysz zauważyć, że zgniłeś". Idealne zdanie kończące ten akapit.




Człowiek człowiekowi krakowianinem

To jest dosyć zabawna sytuacja - tak naprawdę rodzimym Krakusom nie pasuje nic. Indywidualności, ludzie z kolorowymi włosami, startupowcy i freelancerzy. No bo kto to widział takie dziwy. Znów przesadzam? Ok, znam dużo w miarę normalnych ludzi. Wydawać by się mogło, że niezrozumienie rzeczywistości, to głownie domena osób starszych. Ale te starsze osoby mają wpływ na swoje dzieci, a te dzieci na swoje potomstwo. 
Czym skorupka za młodu nasiąknie... Podwójne standardy, zawiść, ocenianie innych, mówienie co wypada, moralność sralność. Spotykam się z tym od najmłodszych lat. Osiedlowe enklawy ludzi, którzy w innych zauważają swoje niespełnione marzenia. Dacie wiarę, że jedna sąsiadka zrobiła mi awanturę, gdy powiedziałam, że nie chce z nią plotkować o porażkach i romansach innych? Że nie pielęgnuje "życia sąsiedzkiego"? 
W takich sytuacjach jestem zdziwiona w wyjątkowy sposób. Nagle Kraków przestaje się kojarzyć z kulturą wysoką, z humanistami i uniwersytetami, artystycznymi duszami. Z elitą intelektualną, którą wydaje na świat i nad którą sprawuje pieczę, którą pielęgnuje. 
Kraków to też nie jest miasto dużych poważnych biznesów, ludzi z wizją, przedsiębiorczych. I choć Donald Tusk mawia, że "jak ktoś ma wizje, to powinien pójść do lekarza", pamiętajcie, że on jest rudy i może się mylić. Reasumując: w Krakowie najlepiej pić kawę w niszowej knajpie, pieniądze brać od bogatego męża i nie wychylać się za bardzo. 

Opowiem Wam historię znajomych o wynajmie mieszkania. Wieloletnia para przyjeżdża wynająć mieszkanie w Krakowie. Nie dysponują dużą ilością pieniędzy więc godzą się na stancję u starszej pani. Po wprowadzeniu i rozpakowaniu starsza pani podchodzi do dziewczyny i mówi "chciałabym porozmawiać z twoją mamą". Dziewczyna proponuje, że panie będą mogły ze sobą porozmawiać jak jej mama przyjedzie do miasta za parę dni. Ów mama się pojawia. Starsza pani podchodzi do niej i mówi:
- Czy pani wie, że pani córka jest kurwą?!

A chuj. Idźcie wszyscy, won "na pole".




Droga donikąd

Czy znacie to uczucie jak ktoś lewym pasem na autostradzie jedzie wolno? Czy znacie to uczucie gdy ktoś wam chamsko przemknie i wymusi tym samym pierwszeństwo? Nie? Ja tez nie. Ja nawet nie mam prawa jazdy. Ale dużo po Polsce jeżdżę jako się rzekło.
Jeśli nie jeździliście autem po zachodniej stronie Polski, koniecznie to zróbcie. Momentalnie przyuważycie jakia tam jest piękna kultura jazdy. Przepuszczanie, zjeżdżanie na pobocze jak ktoś się spieszy, informowanie o policjantach. Miodzio.
A w Krakowie nie dość, że tego nie ma, to jeszcze są korki. Taki tłok tylko, że z aut. Korki na osiedlach, korki na ulicach, korki w lodówce. Parkowanie daleko od miejsca docelowego? Noooorma. Stałe poszerzanie płatnej strefy. Proszę cię. I to nie jest kwestia danej władzy miasta. To się zmienia na gorsze ciągle, nieustannie, od kiedy pamiętam.

* * *

Na szczęście Kraków to piękne miasto. Z historią, z kulturą, z tradycjami, z klimatem. I nawet jeśli ja nie będę potrafiła je pokochać na nowo - zawsze są turyści, którzy może nie zdążą poznać cech ich wakacyjnego kochanka na tyle, by dojrzeć jego wady. 


2 komentarze :

  1. pamiętam jak 5 czy 6 lat temu wyjechałam do Krakowa na praktyki w wakacje, jakież było moje zdziwienie gdy w autobusie, w którym sobie spokojnie siedziałam, po dwóch czy trzech przystankach weszła kobieta, która podeszła do mnie i kazała mi wy*ierdalać, bo to jej miejsce.
    Albo gdy około godziny 22 mój pociąg wtoczył się na peron, a ja wytoczyłam się z niego zmęczona podróżą, poszukiwałam sklepu 24h, żeby kupić sobie coś na śniadanie następnego dnia. Szłam z walizką, więc raczej nie wyglądałam jak niewiadomo kto, zapytałam pierwszego mężczyznę, którego spotkałam, czy wie gdzie znajdę sklep spożywczy o tej godzinie otwarty. Donośnym głosem zaczął mnie zagłuszać mówiąc NIE DZIĘKUJĘ, NIE WIEM, PROSZĘ ODEJŚĆ. Kolejny facet zapytany minął mnie bez słowa. Trafiłam w końcu na kobietę, wyprowadzającą owczarka niemieckiego, pytam "przepraszam, czy wie może Pani gdzie znajdę sklep dwudziestoczterogodzinny?", a pani śmiertelnie przerażona rzeczonego owczarka szybko do swej nogi przywołała, trzymając kurczowo smycz, jakby tarczę, wskazała mi palcem drogę.
    Coż. Nie mam więc za dobrych wspomnień z tamtego okresu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pamiętaj, że Krakusy myślą, że jeśli ktoś szwęda się po 22, to musi być zły człowiek! Nie daj buk miałaś może kolczyki? Tatuaże? Na pewno złe zamiary! :)

      Współczuję. Chciałabym serio przegonić krakowskie demony, ale czasami się nie da. Teraz wszędzie pachnie dymem wędzarniczym (czyt. przejebany smog).

      Usuń